Spełniam nie swoje marzenie - wrażenia z Norwegii

Strasznie się stresowaliśmy tym wyjazdem. Życzliwi znajomi bombardowali nas ze wszystkich stron rewelacjami o gigantycznych komarach (na które nie działają żadne Brosy, Offy i inne specyfiki), średnią temperaturą powietrza latem około piętnastu stopni (jechaliśmy z namiotem) i ulewami. Tydzień przed wyjazdem był wypełniony głównie lataniem po sklepach i kompletowaniem odzieży przeciwdeszczowej i polarów. No i szyciem olbrzymich toreb na rowery.


Norwegia okazała się jednak całkiem przyjemna. Podobno mieliśmy farta, bo takie porządne deszczowe dni były dwa, albo trzy pod koniec wyjazdu. Komarów widzieliśmy bardzo mało i to takich zupełnie zwyczajnych, w dodatku żaden mnie nie pogryzł. Temperatura… cóż, może nie było strasznie upalnie, ale jednego dnia udało nam się wykąpać w fiordzie i czuliśmy się zupełnie jak na wakacjach w Grecji.


No właśnie, fiord. Właściwie nie widzieliśmy w Norwegii żadnych konkretnych atrakcji turystycznych w stylu zabytkowych zamków, albo kamiennych kręgów (była katedra Nidaros, ponoć jedna z najstarszych w kraju, ale widziana tylko od zewnątrz). Tak naprawdę kręciliśmy się po okolicy bez planu ani konkretnego celu. I tak było warto, bo tak naprawdę największą atrakcją turystyczną w Norwegii jest po prostu krajobraz. Nie mogliśmy się napatrzyć na niesamowite fiordy, góry, lasy… i zorzę polarną.


Wspominana katedra Nidaros
Tak, udało nam się zobaczyć najprawdziwszą zorzę polarną! Podobno pojawiają się w lutym i marcu, ale jedna chyba postanowiła zrobić nam przyjemność i spełnić moje ciche marzenie. Bardzo ciche, bo w Norwegii kończą się teraz białe noce. Słońce zachodzi mniej więcej o dwudziestej pierwszej i chyba ani razu nie robi się porządnie ciemno (chyba że koło drugiej, albo trzeciej. Nie wiem, spałam). W takim układzie szansa na zobaczenie czegokolwiek na niebie jest naprawdę znikoma. A jednak się udało! „Nasza” zorza nie umywała się wprawdzie do tych imponujących zielonych świateł na zdjęciach z folderów turystycznych. Przypominała raczej dość cienką, falującą bladą wstęgę przebijającą się zza cienkiej warstwy chmur. Ale była!

Co najlepsze, oglądaliśmy zorzę zupełnie sami (to znaczy pewnie robiło to jeszcze parę tysięcy ludzi w innych miejscach, ale w promieniu przynajmniej kilometra byliśmy tylko my). To kolejna fantastyczna rzecz w Norwegii – można rozbić namiot dosłownie prawie wszędzie. Nawet na terenie prywatnym. Musi tylko stać minimum sto pięćdziesiąt metrów od najbliższego budynku.

Wprawdzie przeważnie rozbijaliśmy się jednak na kempingach (prysznic i dostęp do prądu wygrał z nieskrępowanym obcowaniem z naturą), ale nigdy nie zapomnę noclegu nad totalnym zadupiu, z zorzą polarną nad głowami, nad jeziorem które wyglądało jak żywcem wyjęte z filmu o kanadyjskich traperach.


Kulinarnie niestety poległam. Nie spróbowałam ani jednej lokalnej tradycyjnej potrawy (bo to w większości ryby, których nie jestem w stanie przełknąć). W sumie z tutejszych rzeczy jadłam chyba tylko czekoladę, mleko, jakieś ciasteczka i jogurty. I bardzo pyszne placki drożdżowe. Poza tym żywiliśmy się głównie żarciem liofilizowanym przywiezionym z Polski. Nauczyłam się dzięki temu jednej, bardzo ważnej rzeczy – jeśli zaproponują Wam kiedykolwiek coś, co nazywa się „kurczak z ryżem sosie curry” – odmówcie. Serio.

Dobra, dosyć mojego ględzenia. Łapcie zdjęcia.

montowanie rowerów przed lotniskiem w Trondheim




Byłam pod wrażeniem tutejszych domów – prawie wszystko drewniane (murowane budynki poza miastem były może ze dwa). Przypuszczałam, że te wszystkie czerwone domki z białymi okiennicami, wiecie takie „typowo skandynawskie” to tylko reklama powielana setki razy na ulotkach turystycznych, tak samo jak nowojorskie żółte taksówki. Widzieliście kiedyś taką? Bo ja nie i zupełnie nie ma nic do rzeczy fakt, że w życiu nie byłam w Nowym Jorku. Okazało się, że jest ich mnóstwo i budują niesamowity klimat.





Czytaj dalej...
Zeszyt w kółka © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka