Dzień 365.

No i nadszedł ten dzień. W końcu. Szczerze mówiąc, nie przypuszczałam, że się uda. A jednak się udało - prowadzę bloga od roku.


W sumie myśl o tym poście trzymała mnie przez ostatnie trzysta sześćdziesiąt pięć dni. Jakieś piętnaście tysięcy razy chciałam już rzucić to wszystko w cholerę, uciec do odległej galaktyki, i wleźć pod koc, bo to co piszę nie ma najmniejszego sensu. Nie rzuciłam, bo cichy głos w mojej głowie powtarzał "post rocznicowy". "Musisz napisać post rocznicowy." No to piszę. Piszę z uczuciem niesamowitej satysfakcji, chociaż wszystko poszło zupełnie inaczej niż sobie wyobrażałam.

W zeszłym roku, kiedy opublikowałam "I co z tym prologiem?" i ze zdumieniem patrzyłam na przybywające komentarze, myślałam, że ten blog będzie czymś wielkim. Że się ogarnę i będę publikować posty niemal codziennie. Że blokada twórcza nie będzie się mnie imała. Że poprowadzę najwspanialszego fanpage'a w dziejach, a dzisiaj z dumą będę prezentować Wam liczbę postów przynajmniej trzycyfrową.

No cóż. Prezentuję dwucyfrową. Nieprzekraczającą dwudziestu.

Technicznie rzecz biorąc, napisałam tych postów nieco więcej, ale usunięte były tak słabe, że nie powinny się liczyć. No i w zasadzie się nie liczą. W ogóle, w drugiej połowie roku olałam radośnie blogowanie i opublikowałam raptem trzy teksty. Nie usunęłam "Zeszytu" tylko dzięki cichemu głosikowi przypominającemu, że jeszcze nigdy nie utrzymałam bloga tak długo i do rocznicy coraz bliżej. No i może jeszcze dzięki nazwie. To naprawę spoko nazwa i jestem z niej dumna, chociaż najpierw mi się nie podobała. Jednak, jeśli ktoś zastanawia się, czy za słowami "Zeszyt w kółka" kryje się jakaś specjalna historia, odpowiadam - raczej nie.

Tak naprawdę, bardzo długo nie miałam pomysłu na sensowny tytuł – gdzieś w otchłaniach umysłu pałętał się tamten stary suchar o dwóch blondynkach chcących kupić globus Krakowa i zeszyt w kółka, ale coś mi w nim nie pasowało – chyba polskie znaki (nadal uważam, że adres internetowy wygląda źle, ale cóż – przyzwyczaiłam się). Tak czy siak, zorganizowałam konkurs na lepszą nazwę. Po dwóch dniach, zasypana przez rodzinę propozycjami w stylu „Pilnik do pawia” i „Śniadanie na ścianie”, uznałam, że „Zeszyt” w zasadzie jednak może być. No i jest.
i nawet dostał paintowy tort
Może Was też zainteresować skąd się właściwie wzięła ta wiewiórka na fanpejdżowym profilowym (notabene muszę ją w końcu zmienić, bo już do niczego nie nawiązuje ani kształtem, ani kolorem). Może kojarzycie mój stary nick - "Ardilla", czyli "wiewiórka" po hiszpańsku.

Tak, wyguglałam to. Zawsze lubiłam wiewiórki i zawsze chciałam nauczyć się hiszpańskiego, więc kiedy już NAPRAWDĘ nie mogłam wymyślić sobie dobrego pseudonimu, po prostu weszłam na google tłumacz. W sumie to była nie najgorsza decyzja, bo Ardilla służyła mi wiernie bardzo długi czas.

Po roku chyba trzeba sobie odpowiedzieć na jedno, podstawowe pytanie: czy Cathemar okaże się prawdą? pozdrawiam wtajemniczonych 
Czy było warto?

Przejrzałam sobie teksty, które napisałam mniej więcej równo rok temu. I wiedzę, że rozwinęłam się tak, jak chyba jeszcze nigdy. Głównie dzięki (powiedzmy) regularnemu pisaniu. Dużo łatwiej mi formułować swoje myśli, wiem co chcę powiedzieć, a i błędów stylistycznych jakby ubywa (może nie widać tego tak bardzo w opublikowanych tekstach, ale uwierzcie – przy porównaniu szkiców różnica jest ogromna). Zdecydowanie było warto. 
Było warto dla tych stu pięćdziesięciu komentarzy, szesnastu obserwatorów i ponad pięciu tysięcy wyświetleń. Chciałam powiedzieć, że statystyki nie robią na mnie wrażenia, ale te robią. I jestem niesamowicie szczęśliwa, że to co robię nie trafia w próżnię, że ktoś to czyta i reaguje, że właściwie od początku mam licznych komentatorów. Jesteście najlepsi.

Korzystając z okazji, chciałabym szczególnie podziękować paru osobom, szczególnie ważnym dla tego bloga i dla mnie.

Przede wszystkim, dziękuję mojemu największemu blogowemu guru w historii - znanej Wam zapewne doskonale Alicji. Gdyby nie ona, "Zeszyt" nigdy by nie powstał, bo mój maleńki móżdżek nie byłby w stanie wykoncypować, że o książkach można pisać coś innego niż recenzje (których pisanie do mnie nie przemawia). "Wiosenne Deszcze" od bardzo dawna były dla mnie wielką inspiracją, a styl ich autorki zawsze niesamowicie na mnie wpływał – niekiedy nawet za bardzo, za co serdecznie chciałabym ją przeprosić.

Dziękuję innym "książkowym" blogerkom - RilliAnnAndze/Annie Marii (to musi być strasznie frustrujące, kiedy wszyscy dookoła używają Twojego nowego i starego nicku, bo nie mogą się przyzwyczaić do zmiany) i Poli. Dziewczyny, jesteście wielkie i to ogromny zaszczyt móc w czuć, że mam z Wami coś wspólnego.

Dziękuję rodzinie. Mamie - za skrupulatne betowanie moich tekstów i stosowanie się do moich próśb - żadnych obciachowych komentarzy i lajków na fanpejdżu <3 
Tacie i Siostrze - za przypominanie, że życie nie toczy się tylko w Internecie i moje ulubione "nooo przeeestań maniaaaczyyyć". 
Bratu - za sprawdzanie merytoryczne tekstów fandomowych (tylko Ty naprawdę mnie rozumiesz, Młody :'))

Dziękuję E., która de facto była pierwszą czytelniczką i najpierwszy komentarz też, o ile pamiętam, należy do niej. Dzięki za ten wspaniały entuzjazm ("Wywieśmy plakaty w szkole! Niech wszyscy się dowiedzą!") i udostępnianie mych wypocin na fejsbuku. Reaktywuj kiedyś „Herbatę”, bo ja chcę dalszy ciąg człowieka-ryby!

Dziękuję najwspanialszej Grupie Uderzeniowej na świecie (tak Strucelki, to o Was mowa). Dzięki za komentarze (nadal kombinuję jak by tu je wydrukować, żeby ładnie wyglądały), za niezmordowane lajkanie postów na fanpejdżu, nieustanne dostarczanie inspiracji, niesłabnącą wiarę w Błażeja, Targi książki, gify i arty ze starłorsów, wattpada i pokazanie mi Tolkiena. I masę innych rzeczy.

Dziękuję Blokotkowi za udostępnianie darmowych szablonów, dzięki czemu „Zeszyt” wygląda bardzo ładnie (poza tymi momentami, w których eksperymentuję w sprawie własnego designu. Muszę się jeszcze niestety w tej kwestii sporo nauczyć).

Dziękuję wszystkim, którzy nabili mi te sto pięćdziesiąt komentarzy. Stałym komentującym (jeśli napisałeś coś pod trzema postami, to się liczysz) i tym okazyjnym. Naprawdę, wszystkim, bo gdyby nie Wy, ten blog nie przetrwałby mimo jakichkolwiek cichych głosików w mojej głowie.
No i oczywiście obserwatorom – lubię wiedzieć, że jesteście, nawet jeśli siedzicie cicho J

Na koniec może jeszcze dwa słowa o planach na rok następny. Ostatnio mam coraz więcej pomysłów i koncepcji, ale jednocześnie odczuwam coraz mniejszą potrzebę dzielenia się nimi z szerszą publicznością.  Dlatego proszę, nie oczekujcie w tym roku od „Zeszytu” wiele. Na pewno w najbliższym czasie pojawi się obiecany post o Tolkienie, oprócz tego zamierzam ogarnąć nieco wygląd fanpejdża (zamierzam od paru miesięcy, może przez rok mi się uda). Pracuję też nad pewnym projektem o roboczej nazwie „Błażej”. Gdy już uda mi się skończyć, będziecie jednymi z pierwszych osób, które się o tym dowiedzą.
Więcej obiecać nie mogę - nie chcę pisać na siłę, żeby tylko pojawił się post. Jeśli będę miała coś sensownego do przekazania - na pewno to zrobię. Na razie jednak traktuję "Zeszyt" jako roczny, zakończony eksperyment. I po raz kolejny dziękuję wszystkim, dzięki którym ten eksperyment jest zakończony sukcesem.
Czytaj dalej...

Rzeczy, których nie napisałam w 2016 roku

Nie podsumuję dzisiaj postanowień czytelniczych z zeszłego roku. Nie odczuwam również potrzeby podzielenia się takowymi na rok nadchodzący (to nie tak, że ich po prostu nie ma, skąd).
Nie zamierzam opisywać swoich postanowień noworocznych, bo nie przypuszczam żeby moje plany związane z niegarbieniem się miały kogokolwiek zainteresować.

Dzisiaj swoje pięć minut będą miały tematy, które chciałam w ostatnim roku poruszyć, ale z różnych przyczyn  mi się to nie udało. Właściwie można potraktować to jako podsumowanie, czy coś.


Dlaczego Tolkien jest absolutnym geniuszem
Wbrew pozorom nie jest tak, że nie opublikowałam tego postu, bo jedyny tytuł jaki przychodził mi do głowy to ten tu powyżej, który, sami przyznajcie, specjalnie chwytliwy nie jest.

Trochę wstyd się przyznać, ale „Władcę Pierścieni” udało mi się skończyć raptem dwa miesiące temu. Potem, lecąc rozpędem, machnęłam sobie jeszcze „Hobbita” i „Silmarilion” (teraz czaję się na „Niedokończone opowieści”). I od listopada zbieram się, żeby napisać o tych książkach coś sensownego, ale po prostu nie potrafię wywalić z siebie wszystkich kłębiących się we mnie emocji. Serio, chyba we wszystkich zeszytach z jakich aktualnie korzystam (czyli Super Hiper Tajnym Zeszycie, Tajnym Zeszycie i Prawie Nietajnym Zeszycie) jest zaczęty przynajmniej jeden wywód na ten temat. Wszystkie urwane po paru zdaniach.

Świat „Władcy Pierścieni” wciągnął mnie i chyba nie zamierza puszczać – najlepszym dowodem jest to, że obejrzałam filmy (a obejrzenie jakiegokolwiek filmu, nie mówiąc już o ekranizacji zdarza mi się raz na ruski rok). Oprócz tego niemal za każdym razem kiedy ktoś powie mi „dzień dobry” zwijam się ze śmiechu (oczywiście wewnętrznie, na zewnątrz wydostaje się jedynie dziwny grymas i stłumiony chichot), no i oczywiście zapchałam folder w telefonie wszelkimi możliwymi związanymi z LOTRem memami.
Swoją drogą, zabawna historia, bo książki Tolkiena przeczytałam właśnie dzięki memom – chciałam w końcu zrozumieć z czego brechtają się moi znajomi (przynajmniej ta bardziej znerdziała część moich znajomych).

 Jakby całego geniuszu „Władcy” było mało, jest jeszcze „Silmarillion”. Chociaż przy czytaniu tego tomiszcza miałam lekki zawrót głowy związany z nadmiarem nazw własnych (w pewnym momencie stwierdziłam, że nie ogarniam co czytam, więc cofnęłam się o sto stron, pozaznaczałam karteczkami samoprzylepnymi miejsca w których było wytłumaczone kto jest czyim synem i czytałam od tamtego miejsca), niesamowicie podziwiam człowieka, który był w stanie stworzyć tak złożone, skomplikowane uniwersum z własną kulturą, legendami i wierzeniami. Zwłaszcza, że legendy o powstaniu świata stworzone przez jednego faceta przemawiają do mnie dużo bardziej niż chociażby mitologia grecka, którą tworzyły całe pokolenia.

PS. Jeśli chcecie przeczytać o "Władcy pierścieni" coś, co ma więcej sensu, to bardzo zapraszam tu.

Gwiezdne wojny - Łotr 1
Czyli pseudorecenzja, którą naprawdę chciałam napisać, ale byłam w kinie tuż przed Świętami, więc najpierw miałam masę rzeczy na głowie, a potem wszystko się rozjechało. Tekst  jest w miarę bezspiolerowy.

Pół Internetu twierdzi, że film był przynajmniej ze trzy razy bardziej kozacki niż „Przebudzenie Mocy”. I chyba się z nimi zgodzę. No, może nie trzy, ale dwa i pół raza to na pewno.

Przede wszystkim urzekli mnie oczywiście bohaterowie (jeśli chcielibyście mnie kiedyś czymś urzec, to wystarczy, że stworzycie dobrych bohaterów, a fabuła i cała reszta w zasadzie mogą pójść się bujać). Liczni, ale jednocześnie charakterystyczni i rozpoznawalni. Cassian i Jyn to najnowsze OTP, a Chirrut jest moim kolejnym mężem.
Oprócz tego oczywiście przeboskie nawiązania do starej trylogii – kiedy za bardzo zaczęłam podskakiwać na fotelu z radości, brat skwitował to krótkim „ale wiesz, że oni to zrobili żebyś się cieszyła i zapłaciła im kasę?” No cóż, wobec tego cel osiągnęli – ucieszyłam się. Bardzo.

Oprócz tego mega spodobał mi się motyw „gwiazdeczki”. Był dopracowany i uroczy i w ogóle taki totalnie agjubghdehugwhoqju.

Trochę zabrakło mi kultowych napisów początkowych, ale to w zasadzie jedyny minus jaki jestem w stanie teraz wymienić. Jeśli jeszcze nie poszliście na „Łotra” (a, no tak. Tłumaczenie tytuł to ten drugi minus) – koniecznie to nadróbcie. Chyba jeszcze grają. Jestem w stanie zaryzykować stwierdzenie, że nie musicie mieć do tego nawet obejrzanych wszystkich poprzednich części. Znaczy, jasne, tak jest fajniej, ale nie musicie.

Jeśli Moje bredzenie niespecjalnie Was przekonało – moim ostatecznym argumentem są przegenialne arty*:


 4 książki o… morderstwie
Pamiętacie jeszcze tamtą serię? Tamtą która umarła po dwóch postach? Ja też najchętniej bym o niej zapomniała. Zanim całkowicie straciłam do niej zapał, miałam w planach jeszcze jeden post – o kryminałach. Najpierw brakowało mi jednej książki, a potem… w sumie nawet nie wiem co. W każdym razie, ponieważ w tym roku przeczytałam kryminałów całkiem sporo, korzystając z okazji, mogę trzema (tytuły kłamią, wszyscy o tym wiedzą) się Wami podzielić

Przede wszystkim, w ostatnim roku zamierzałam ponadrabiać Agatę Christie. Skończyło się na „Dwunastu pracach Herkulesa”, które szczerze mówiąc  nieco mnie rozczarowały, bo udało mi się zgadnąć aż trzy rozwiązania zagadek, co - biorąc pod uwagę, że w rozwiązywaniu zagadek jestem beznadziejna - dosyć słabo świadczy o ich poziomie.
Bardzo mi brakowało tego dziwnego, wspaniałego uczucia na końcu mózgu pod tytułem „czekaj… ale że… że co?” Zwłaszcza, że Christie przyzwyczaiła mnie już swoimi książkami do naprawdę wysokiego poziomu niedowierzania.
Ale tak poza tym, to „Prace” są całkiem przyjemne. No i bardzo podoba mi się pomysł nawiązania do mitologii (jeśli nie uda Wam się kupić mnie dobrymi bohaterami, zawsze możecie spróbować nawiązać do „Władcy Pierścieni” czegoś fajnego).

Kolejna pozycja z listy to „Imię róży”. Na początku trochę mnie przeraził przyciężki styl Umberto Eco, ale potem książka wciągnęła mnie tak bardzo, że z zapartym tchem czytałam nawet dwustronicowe opisy płaskorzeźb. Nie przypuszczałam, że pełen zagadek świat trzynastowiecznego klasztoru tak bardzo mnie wciągnie.
Szczerze mówiąc, akurat rozwiązanie zagadki nie powaliło mnie specjalnie, ale książkę warto przeczytać ze względu na niepowtarzalny klimat (oraz jadących po sobie zakonników).

No i  na koniec -„Gniew”.
W zasadzie przeczytałam w tym roku (i w ogóle w życiu) dwie książki Zygmunta Miłoszewskiego – „Ziarna prawdy” i „Gniew” właśnie, ale ta druga jest mi dużo bliższa ze względu na miejsce akcji.

Zdradzę Wam w sekrecie, że chodzę do szkoły w Olsztynie. I, jeśli będziecie się zastanawiać czy naprawdę mamy takie problemy z sygnalizacją świetlną jak opisano w książce – odpowiedź jest twierdząca. Nie spotkałam się wprawdzie nigdy z żadnymi lokalnymi patriotami zachwalającymi nasze jedenaście jezior w granicach miasta, a w miejscu „czarnej - zielonej dziury” jest teraz całkiem ładny park, ale oprócz tego klimat Olsztyna jest oddany naprawdę dobrze.

Książka porusza przede wszystkim temat przemocy domowej. Mamy też oczywiście morderstwo. Ale zagadka jest trochę inna niż we wszystkich kryminałach. Cytując opis z tyłu okładki – "Gniew" to powieść kryminalna, w której autor zmienia reguły gry z czytelnikiem i sprawia, że zamiast zastanawiać się, kto zabił, próbujemy zgadnąć, kto i dlaczego zostanie zabity.

Rzadko kiedy zarywam nockę dla książki. Ale od tej dosłownie nie mogłam się oderwać. A to już coś znaczy. 
Polecam... może nie każdemu. Książka bywa brutalna i lepiej nie czytajcie jej młodszemu rodzeństwu (dzieciom?).

edit: zgodnie z sugestią czytelników (znaczy, ściślej, jednego czytelnika)
Z tegorocznych odkryć kryminalnych, polecam wszystkim bardzo "Śledztwo na trzy piętra"
Tak, dobrze widzicie, to link, a opowiadanie jest opublikowane na wattpadzie. I proszę, nie zrażajcie się, że to wattpad. "Śledztwo" naprawdę jest jedną z perełek tego serwisu.
Humor jak u starej, dobrej Chmielewskiej, liczni, charakterystyczni i zabawni bohaterowie, długie rozdziały, akcja w Polsce (Wrocław), ani jednej Mary Sue. I nieustająca rozkmina "kto zabił?". No bo przecież oni wszyscy są tacy sympatyczni, nie mogli tego zrobić! 
Jednym słowem - Marakuja poleca.

To oczywiście nie wszystkie moje niezrealizowane plany na 2016 rok, ale ten post i tak jest już horrendalnie długi. Macie rzeczy, które chcieliście napisać, ale się Wam nie udało?

PS. Na dniach spodziewajcie się jeszcze jednego tekstu o Tolkienie.
-----------------
*nie jestem teraz w stanie podać dokładnych linków do obrazków, wiem, że pochodzą z Tumblra i Deviantarta           
Czytaj dalej...

Targi Książki w Krakowie

Pierwsze spostrzeżenie z Targów nie jest w żadnym stopniu zaskakujące; było strasznie dużo ludzi. Nie wiem czego się właściwie spodziewałam, ale na pewno liczyłam, że będzie się dało w miarę swobodnie poruszać (spoiler: przeliczyłam się).

W sumie i tak miałam farta. Po pierwsze: mieliśmy kupione przez Internet bilety. Po drugie: w środku byli moi znajomi, którzy poinformowali nas, że dzięki temu nie musimy stać w długiej na cały parking kolejce. Gdyby nie to, pewnie autorytatywna pani w kamizelce odblaskowej zapędziłaby nas do ogonka (w sumie to nawet zapędziła, ale szybko się ewakuowaliśmy).


Drugie spostrzeżenie: byłam na targach zdecydowanie za krótko. Udało mi się spotkać z najwspanialszą Grupą pod słońcem (jeśli koło toalet na górze natknęliście się na ludziów zaśmiewających się ze słów takich jak „sokokineza”, ubranych w dziwne koszulki i obwieszonych zwiadowczymi gadżetami – tak, to byliśmy my). Totalnie nie żałuję tego czasu - w końcu nie codziennie spotyka się pierwszy raz w życiu ludzi poznanych przez Internet i w dodatku potrafiących perfekcyjnie unosić jedną brew, ale kiedy już się rozeszliśmy, okazało się, że została mi jeszcze tylko godzina na połażenie.

 Godzina to zdecydowanie za mało, żeby porządnie się ogarnąć i poczuć tę niesamowitą atmosferę miejsca szczelnie wypchanego książkami i ludźmi . W dodatku telefon z targową apką (za którą organizatorzy mają u mnie dużego plusa) i w ogóle wszystkim, postanowił sobie odejść do krainy wiecznych łowów (to nie tak, że zapomniałam go wcześniej naładować, niee). Z tego wszystkiego nie udało mi się spotkać Rilli. No cóż, może za rok…

Co da się zrobić w godzinę? Bardzo chciałabym skłamać i powiedzieć, że całkiem sporo, ale prawda jest taka, że nie koniecznie. Zwłaszcza kiedy ma się utrudnione poruszanie i jęczącego młodszego brata nad uchem. Połaziłam trochę po stoiskach (konsekwentnie omijając wzrokiem ustawiony strategicznie, tuż przy wejściu do sali Wisła pawilon miesięcznika „Egzorcysta”).


Niestety nie udało mi się namierzyć żadnego wydawnictwa anglojęzycznego. Trochę szkoda, bo to był jeden z moich głównych celów. Kupiłam sobie za to ślicznego, nowiutkiego „Magnusa Chase i bogów Asgardu”, do którego dorzucali bardzo fajną zawieszkę na klamkę (zorientowałam się, że to chyba jednak nie jest kolejna zakładka dopiero w domu :’) ).

Zabrnęłam też okolice wydawnictw komiksowych. Moim drugim wielkim celem na Targi było, żeby kupić sobie jakiś komiks. Jakikolwiek… ale najlepiej autorstwa Spella, bo absolutnie uwielbiam jego twórczość. Po chwili wahania pomiędzy „Przygodami Stasia i złej nogi”, a „Ostatnim przystankiem” zdecydowałam się na to drugie, bo Staś jest bądź co bądź dostępny w Internecie (klik) (ale i tak kiedyś go dorwę, zobaczycie!).

No i się w „Ostatnim przystanku” zakochałam. Przyznaję bez bicia, jedyna styczność jaką miałam z komiksami to „Tytus, Romek i A’Tomek’ oraz „Asterixy”, więc zdecydowanie nie jestem znawcą tematu, ale mam wrażenie, że komiks niemy to taki zupełnie inny świat. Trzeba się bardzo skupić, uważnie wpatrywać w każdy kadr, żeby w ogóle zrozumieć o co chodzi… a i tak interpretacja jest bardzo swobodna, bo nie znamy nawet imion bohaterów.

Z innych zdobyczy – mamy sporo autografów, milion zakładek i… tak, zgadliście – więcej książek. Zresztą zobaczcie sami:

Najdroższa siostrzyczka z właściwym sobie skąpstwem nie wydała ani grosza na książki. Za to skwapliwie zbierała wszystkie ulotki, zakładki, etc. 

Mniej więcej kompletny stosik naszych zdobyczy. Brakuje tylko gigantycznego tomiszcza o machinach wojennych, które zafundował sobie brat.

Może kojarzycie Andrzeja Kruszewicza. Dyrektor warszawskiego ZOO i ornitolog. Bardzo polecam jego audycję w radiowej "Trójce", w piątki, trochę przed siódmą rano. No i ma fajne pieczątki z gołębiami.


Szczygieł zapytał mamy, czy ma zadedykować książkę "Pani Katarzynie", czy raczej się spoufalić. 
mój ci on!



Czytaj dalej...

Spełniam nie swoje marzenie - wrażenia z Norwegii

Strasznie się stresowaliśmy tym wyjazdem. Życzliwi znajomi bombardowali nas ze wszystkich stron rewelacjami o gigantycznych komarach (na które nie działają żadne Brosy, Offy i inne specyfiki), średnią temperaturą powietrza latem około piętnastu stopni (jechaliśmy z namiotem) i ulewami. Tydzień przed wyjazdem był wypełniony głównie lataniem po sklepach i kompletowaniem odzieży przeciwdeszczowej i polarów. No i szyciem olbrzymich toreb na rowery.


Norwegia okazała się jednak całkiem przyjemna. Podobno mieliśmy farta, bo takie porządne deszczowe dni były dwa, albo trzy pod koniec wyjazdu. Komarów widzieliśmy bardzo mało i to takich zupełnie zwyczajnych, w dodatku żaden mnie nie pogryzł. Temperatura… cóż, może nie było strasznie upalnie, ale jednego dnia udało nam się wykąpać w fiordzie i czuliśmy się zupełnie jak na wakacjach w Grecji.


No właśnie, fiord. Właściwie nie widzieliśmy w Norwegii żadnych konkretnych atrakcji turystycznych w stylu zabytkowych zamków, albo kamiennych kręgów (była katedra Nidaros, ponoć jedna z najstarszych w kraju, ale widziana tylko od zewnątrz). Tak naprawdę kręciliśmy się po okolicy bez planu ani konkretnego celu. I tak było warto, bo tak naprawdę największą atrakcją turystyczną w Norwegii jest po prostu krajobraz. Nie mogliśmy się napatrzyć na niesamowite fiordy, góry, lasy… i zorzę polarną.


Wspominana katedra Nidaros
Tak, udało nam się zobaczyć najprawdziwszą zorzę polarną! Podobno pojawiają się w lutym i marcu, ale jedna chyba postanowiła zrobić nam przyjemność i spełnić moje ciche marzenie. Bardzo ciche, bo w Norwegii kończą się teraz białe noce. Słońce zachodzi mniej więcej o dwudziestej pierwszej i chyba ani razu nie robi się porządnie ciemno (chyba że koło drugiej, albo trzeciej. Nie wiem, spałam). W takim układzie szansa na zobaczenie czegokolwiek na niebie jest naprawdę znikoma. A jednak się udało! „Nasza” zorza nie umywała się wprawdzie do tych imponujących zielonych świateł na zdjęciach z folderów turystycznych. Przypominała raczej dość cienką, falującą bladą wstęgę przebijającą się zza cienkiej warstwy chmur. Ale była!

Co najlepsze, oglądaliśmy zorzę zupełnie sami (to znaczy pewnie robiło to jeszcze parę tysięcy ludzi w innych miejscach, ale w promieniu przynajmniej kilometra byliśmy tylko my). To kolejna fantastyczna rzecz w Norwegii – można rozbić namiot dosłownie prawie wszędzie. Nawet na terenie prywatnym. Musi tylko stać minimum sto pięćdziesiąt metrów od najbliższego budynku.

Wprawdzie przeważnie rozbijaliśmy się jednak na kempingach (prysznic i dostęp do prądu wygrał z nieskrępowanym obcowaniem z naturą), ale nigdy nie zapomnę noclegu nad totalnym zadupiu, z zorzą polarną nad głowami, nad jeziorem które wyglądało jak żywcem wyjęte z filmu o kanadyjskich traperach.


Kulinarnie niestety poległam. Nie spróbowałam ani jednej lokalnej tradycyjnej potrawy (bo to w większości ryby, których nie jestem w stanie przełknąć). W sumie z tutejszych rzeczy jadłam chyba tylko czekoladę, mleko, jakieś ciasteczka i jogurty. I bardzo pyszne placki drożdżowe. Poza tym żywiliśmy się głównie żarciem liofilizowanym przywiezionym z Polski. Nauczyłam się dzięki temu jednej, bardzo ważnej rzeczy – jeśli zaproponują Wam kiedykolwiek coś, co nazywa się „kurczak z ryżem sosie curry” – odmówcie. Serio.

Dobra, dosyć mojego ględzenia. Łapcie zdjęcia.

montowanie rowerów przed lotniskiem w Trondheim




Byłam pod wrażeniem tutejszych domów – prawie wszystko drewniane (murowane budynki poza miastem były może ze dwa). Przypuszczałam, że te wszystkie czerwone domki z białymi okiennicami, wiecie takie „typowo skandynawskie” to tylko reklama powielana setki razy na ulotkach turystycznych, tak samo jak nowojorskie żółte taksówki. Widzieliście kiedyś taką? Bo ja nie i zupełnie nie ma nic do rzeczy fakt, że w życiu nie byłam w Nowym Jorku. Okazało się, że jest ich mnóstwo i budują niesamowity klimat.





Czytaj dalej...

LBA, czyli kto by się spodziewał...

... bo ja na pewno nie.

Kilka dni temu Rilla z bloga Papierowa Dolina nominowała mnie do LBA, czyli Liebster Blog Award (niezorientowanych odsyłam do akapitu niżej). Przyznam, że kiedy to zobaczyłam, po prostu opadła mi szczena. Bo wiecie… kto normalny nominuje do CZEGOKOLWIEK blożka padniętego od trzech miesięcy?  Rillo, jesteś nienormalna. I bardzo Ci za to dziękuję.



Aleosochodzi z tym LBA? Już wyjaśniam:

Nominacja do Liebster Blog Award jest otrzymywana od innego blogera w ramach uznania za „dobrze wykonaną robotę”. Jest przyznawana dla blogów o mniejszej liczbie obserwatorów, więc daje możliwość ich rozpowszechnienia. Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób (informujesz je o tym) oraz zadajesz im 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, który Cię nominował.

Pytania od Rilli:
1.Gdybyś mogła zupełnie zmienić zakończenie wybranej książki/filmu/serialu, jaką pozycję byś wybrała? 
Nad tym pytaniem nie zastanawiałam się ani sekundy. Serio. Oczywiście zmieniłabym zakończenie „Krwi Olimpu”, a tym samym całej serii „Olimpijscy herosi” Ricka Riordana. Teraz będzie dużo spoilerów.  Przede wszystkim zabiłabym Leona. Tak porządnie, nie że zmartwychwstaje cudownie w następnej części
Teraz pewnie rzucą się na mnie wszystkie jego fanki, ale dziewczyny, uwierzcie, taka zmiana wyszłaby książce tylko na dobre. Ja też lubię Leosia. I dla tego jego śmierć wywołałaby we mnie emocje. Płacz. Niedowierzanie. Zostawiła z potężnym kacem książkowym, a nie uczuciem „aha, okej, to już koniec”.
Oprócz tego pewnie rozszerzyłabym scenę bitwy z Gają i może zabiłabym jeszcze parę osób. #psychopatycznymordercamode Niekoniecznie kogoś z Wielkiej Siódemki, Reynę, czy Nica, ale dosyć istotną postać drugoplanową? Czemu nie? (Dakota, patrzę na ciebie)

2. Jaką herbatę najbardziej lubisz? (rodzaj, dodatki...)
 Nie za bardzo piję herbatę (#teamsoczki). Lubię wszelkiego rodzaju herbatki owocowe (truskawkowe, malinowe). I miętę. Wszystko słodzę łyżeczką cukru. (wydziedziczenie przez niesłodzącą rodzinę za 3…2…)

3. Wolisz, żeby książki wyglądały nieskazitelnie, czy raczej lubisz, gdy widać, że były czytane? 
To zależy co dokładnie oznacza „czytane”, bo zwolenniczką powyrywanych kartek i pomazanych okładek to nie jestem. Obie wersje mają swój urok. Książki „czytane” lubię kiedy są popisane. I nie chodzi mi o podkreślenie cech głównego bohatera w lekturze, tylko różne dopiski. Kiedyś znalazłam w „Bitwie w labiryncie” karteczkę samoprzylepną z napisem „Też kochasz ten moment?” Takie rzeczy zdecydowanie dodają książce charakteru.

4. Twoje ulubione zajęcie? 
Ale że jedno? Mam okropny problem z takimi pytaniami, bo odpowiedzi jest wiele i w dodatku zmieniają się średnio co tydzień. Od paru kilka dni na przykład najchętniej siedzę przed kompem i dłubię w szablonie „Zeszytu” (tym razem będzie epicki, zobaczycie). Oczywiście lubię czytać, pisać, rysować…

5. Czy kolekcjonujesz coś? (oprócz książek)
Nie, ale chciałabym zacząć kolekcjonować pocztówki.

6. W jakie jedno miejsce na świecie (gdzie jeszcze nie byłaś) najbardziej chciałabyś się udać? 
Najlepiej byłoby oczywiście objechać świat dookoła. Ale chyba najbardziej chciałabym znaleźć się gdzieś w Ameryce Południowej, najlepiej w Peru albo Chile. Nie pogardziłabym też Australią.

7. Dowiadujesz się, że za dokładnie tydzień nastąpi koniec świata. Co robisz? 
Lecę do spowiedzi. A potem staram się żyć normalnie i nie myśleć o końcu świata. I obżeram się słodyczami, bo przez tydzień i tak nie utyję.

8. Grozi ci śmiertelne niebezpieczeństwo. Gdybyś miała wybrać jedną fikcyjną postać, by cię broniła, kogo byś wybrała? 
Jako, że ostatnio mam sporą fazę na „Baśniobór” (Limonka, wszystko przez Ciebie!)… Warren, wybieram cię!

9. Jesteś skowronkiem czy sową? (innymi słowy: wolisz uaktywniać się wczesnym rankiem, czy siedzieć do późna w nocy?)
Trudne pytanie… bardzo lubię poranki, ale kiedy tylko mogę, śpię do południa. Zdecydowanie częściej zdarza mi się siedzieć do późna, chociaż wszyscy, z którymi kiedykolwiek byłam na rajdzie/obozie/gdziekolwiek zaczną teraz gorąco protestować, bo najczęściej przy takich okazjach to mnie muli pierwszą. Co poradzić, po prostu uwielbiam spać.

10. Możesz zapomnieć o istnieniu jednej książki/filmu/serialu, łącznie z całą fabułą itd. Co wybierasz?
Serię „Zwiadowcy”! Znowu natknąć się na te dwanaście świetnych części (dwunastą trochę mniej świetną, ale nadal spoko) i przeczytać od początku… eh, marzenia…

11. Jaką pogodę lubisz najbardziej?
Wyrazistą. Jak ma padać to niech leje. Jak ma świecić słońce to niech praży jak na pustyni. Jak ma padać śnieg to niech będą zaspy po kolana. Nie ma nic tak wkurzającego jak niebo zasnute cienkimi chmurami i siąpiąca mżawka.

Naginam zasady i to tylko trzy blogi, ale za to takie, które, według mnie, naprawdę zasłużyły.

Nominuję:


Moje pytania:
1.Trzy książki, które najbardziej polecasz?
2.Najdziwniejsze miejsce w którym kiedykolwiek spałaś?
3.Papierowa książka, czy czytnik e-booków?
4. Co najbardziej lubisz w blogowaniu?
5. Gdybyś mogła w mistrzowskim stopniu opanować dowolną umiejętność, co by to było?
6. Jaki jest Twój ulubiony deser?
7. Najdziwniejsza książka jaką czytałaś?
8. Góry czy morze?
9. Gdybyś mogła w dowolnym momencie zamienić się w jakieś zwierzę, co by to było?
10. Wolisz pisać w zeszycie czy na komputerze?
11. Co było pierwsze, kura czy jajko?
Czytaj dalej...

"Bez kitu", haiku i szkolne autobusy - recenzja "Prawie jak gwiazda rocka"

"Niosę nadzieję. Jestem jej głosicielką. Chyba to właśnie robię - bez opamiętania - i dlatego wciąż krążę wokół wielkiej ognistej kuli na niebie (mowa o słońcu ziom!)."



O czym właściwie jest "Prawie jak gwiazda rocka"? Większość czytelników chyba twierdzi*, że o "sile przyjaźni i optymizmu, który pomaga podnieść się z nawet najtrudniejszych sytuacji". Otóż nie. Nie zgadzam się z tym zupełnie. Wydaje mi się, ze recenzujący albo wcale nie przeczytali książki, albo mocno upraszczają. Amber wcale nie podniosła się z trudnej sytuacji dzięki przyjaciołom, ani optymizmowi. Jeśli już miałabym formułować jakieś złote myśli na ten temat, byłoby to raczej coś w stylu "Co cię nie zabije to cię wzmocni". Następny cios może cię wbić głębiej w ziemię, albo z niej wygrzebać.

Obiecywałam, że kiedy już przeczytam tę książkę, dam znać jak było z wątkiem romantycznym. Teraz mogę już oficjalnie potwierdzić: "PRAWIE JAK GWIAZDA ROCKA" TO PRODUKT PRZEBADANY POD KĄTEM WYSTĘPOWANIA WĄTKÓW ROMANTYCZNYCH I OKREŚLONY JAKO W STU PROCENTACH BEZPIECZNY DLA ZGORZKNIAŁYCH SINGLI CIERPIĄCYCH NA LOVEFOBIĘ.


W książce nie ma raczej szalonych zwrotów akcji, ale czyta się dobrze i lekko. Połknęłam ją w jeden dzień, nie wysilając się szczególnie .

"Piszę kolejne
Haiku i cieszę się
Bieżącą chwilą"

Jeśli chodzi o główną bohaterkę, to pierwsze co rzuciło mi się w oczy (i od razu nastawiło pozytywnie): Amber jest wierząca. Nie chodzi nawet o to, że mamy wspólne poglądy, czy coś, ale po prostu imponuje mi kiedy pisarz nie ma oporów przed poruszeniem kwestii wiary bohatera, bo zazwyczaj ta sprawa jest traktowana jak potrzeby fizjologiczne - dyskretnie zamiatana pod dywan, a czytelnik może się jej tylko domyślać.
Nie spodobało mi się za to coś, co chyba miało podnieść wrażenie autentyczności, ale wywołało u mnie raczej uczucie pod tytułem "Temu autorowi wydaje się, że jest siedemnastolatką? Jeśli tak, to jest w sporym błędzie." Chodzi mianowicie o wtrącane często i namiętnie wyrażenie "bez kitu". Nie podpasowało mi po prostu.

W przeciwieństwie do barwnej i wielowymiarowej Amber, inni bohaterowie wydają mi się nieco... zaniedbani. Niby mamy Federację Fantastycznych Fanatyków Franksa, Chrystusowe Diwy z Korei, szeregowca Jacksona i metodystyczny dom starców, czyli, wydawałoby się, kopalnie ciekawych postaci. A jednak, nie polubiłam nikogo szczególnie (no, może poza ojcem Chee i Joann Sędziwą). Nawet o przyjaciołach Amber nie wiemy zbyt wiele.

Czy "Prawie jak gwiazda rocka" mi się podobała? Zdecydowanie tak. Wciągnęłam się w nią naprawdę mocno. Wyglądało to mniej więcej tak: "Ej, może by pójść na dwór?" - myślę. Dziesięć minut później siedzę na drzewie i szlocham nad książką.
#trustory
---------------------------
*Nie musiałam szukać daleko tych opinii. Zostały mi dosłownie wepchnięte na wstępie, a właściwie zamiast wstępu, na samym początku książki, jeszcze przed dedykacją. Słaby pomysł. Czułam się jakby wydawnictwo wciskał mi książkę ze sztucznym uśmiechem na twarzy i wrzaskiem "Hej, popatrz, kup to! Inni uważają, że jest super! No kup, nie pożałujesz!"
Czytaj dalej...

Co w trawie piszczy?

Lubię czasem zrobić coś zupełnie innego niż zwykle. Na przykład polepić z modeliny...
Zaczęło się od tego, że potrzebowałam pojemnika na kolczyki. Po domu walało mi się wręcz idealne pudełko po jakimś kremie. Postanowiłam je trochę podrasować.
Zaczęło się oblepienia zieloną modeliną (akurat miałam sporo na stanie). Potem, w przypływie inwencji przykleiłam oczy. Dalej już poszło samo:
Czytaj dalej...
Zeszyt w kółka © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka