Dzień 365.

No i nadszedł ten dzień. W końcu. Szczerze mówiąc, nie przypuszczałam, że się uda. A jednak się udało - prowadzę bloga od roku.


W sumie myśl o tym poście trzymała mnie przez ostatnie trzysta sześćdziesiąt pięć dni. Jakieś piętnaście tysięcy razy chciałam już rzucić to wszystko w cholerę, uciec do odległej galaktyki, i wleźć pod koc, bo to co piszę nie ma najmniejszego sensu. Nie rzuciłam, bo cichy głos w mojej głowie powtarzał "post rocznicowy". "Musisz napisać post rocznicowy." No to piszę. Piszę z uczuciem niesamowitej satysfakcji, chociaż wszystko poszło zupełnie inaczej niż sobie wyobrażałam.

W zeszłym roku, kiedy opublikowałam "I co z tym prologiem?" i ze zdumieniem patrzyłam na przybywające komentarze, myślałam, że ten blog będzie czymś wielkim. Że się ogarnę i będę publikować posty niemal codziennie. Że blokada twórcza nie będzie się mnie imała. Że poprowadzę najwspanialszego fanpage'a w dziejach, a dzisiaj z dumą będę prezentować Wam liczbę postów przynajmniej trzycyfrową.

No cóż. Prezentuję dwucyfrową. Nieprzekraczającą dwudziestu.

Technicznie rzecz biorąc, napisałam tych postów nieco więcej, ale usunięte były tak słabe, że nie powinny się liczyć. No i w zasadzie się nie liczą. W ogóle, w drugiej połowie roku olałam radośnie blogowanie i opublikowałam raptem trzy teksty. Nie usunęłam "Zeszytu" tylko dzięki cichemu głosikowi przypominającemu, że jeszcze nigdy nie utrzymałam bloga tak długo i do rocznicy coraz bliżej. No i może jeszcze dzięki nazwie. To naprawę spoko nazwa i jestem z niej dumna, chociaż najpierw mi się nie podobała. Jednak, jeśli ktoś zastanawia się, czy za słowami "Zeszyt w kółka" kryje się jakaś specjalna historia, odpowiadam - raczej nie.

Tak naprawdę, bardzo długo nie miałam pomysłu na sensowny tytuł – gdzieś w otchłaniach umysłu pałętał się tamten stary suchar o dwóch blondynkach chcących kupić globus Krakowa i zeszyt w kółka, ale coś mi w nim nie pasowało – chyba polskie znaki (nadal uważam, że adres internetowy wygląda źle, ale cóż – przyzwyczaiłam się). Tak czy siak, zorganizowałam konkurs na lepszą nazwę. Po dwóch dniach, zasypana przez rodzinę propozycjami w stylu „Pilnik do pawia” i „Śniadanie na ścianie”, uznałam, że „Zeszyt” w zasadzie jednak może być. No i jest.
i nawet dostał paintowy tort
Może Was też zainteresować skąd się właściwie wzięła ta wiewiórka na fanpejdżowym profilowym (notabene muszę ją w końcu zmienić, bo już do niczego nie nawiązuje ani kształtem, ani kolorem). Może kojarzycie mój stary nick - "Ardilla", czyli "wiewiórka" po hiszpańsku.

Tak, wyguglałam to. Zawsze lubiłam wiewiórki i zawsze chciałam nauczyć się hiszpańskiego, więc kiedy już NAPRAWDĘ nie mogłam wymyślić sobie dobrego pseudonimu, po prostu weszłam na google tłumacz. W sumie to była nie najgorsza decyzja, bo Ardilla służyła mi wiernie bardzo długi czas.

Po roku chyba trzeba sobie odpowiedzieć na jedno, podstawowe pytanie: czy Cathemar okaże się prawdą? pozdrawiam wtajemniczonych 
Czy było warto?

Przejrzałam sobie teksty, które napisałam mniej więcej równo rok temu. I wiedzę, że rozwinęłam się tak, jak chyba jeszcze nigdy. Głównie dzięki (powiedzmy) regularnemu pisaniu. Dużo łatwiej mi formułować swoje myśli, wiem co chcę powiedzieć, a i błędów stylistycznych jakby ubywa (może nie widać tego tak bardzo w opublikowanych tekstach, ale uwierzcie – przy porównaniu szkiców różnica jest ogromna). Zdecydowanie było warto. 
Było warto dla tych stu pięćdziesięciu komentarzy, szesnastu obserwatorów i ponad pięciu tysięcy wyświetleń. Chciałam powiedzieć, że statystyki nie robią na mnie wrażenia, ale te robią. I jestem niesamowicie szczęśliwa, że to co robię nie trafia w próżnię, że ktoś to czyta i reaguje, że właściwie od początku mam licznych komentatorów. Jesteście najlepsi.

Korzystając z okazji, chciałabym szczególnie podziękować paru osobom, szczególnie ważnym dla tego bloga i dla mnie.

Przede wszystkim, dziękuję mojemu największemu blogowemu guru w historii - znanej Wam zapewne doskonale Alicji. Gdyby nie ona, "Zeszyt" nigdy by nie powstał, bo mój maleńki móżdżek nie byłby w stanie wykoncypować, że o książkach można pisać coś innego niż recenzje (których pisanie do mnie nie przemawia). "Wiosenne Deszcze" od bardzo dawna były dla mnie wielką inspiracją, a styl ich autorki zawsze niesamowicie na mnie wpływał – niekiedy nawet za bardzo, za co serdecznie chciałabym ją przeprosić.

Dziękuję innym "książkowym" blogerkom - RilliAnnAndze/Annie Marii (to musi być strasznie frustrujące, kiedy wszyscy dookoła używają Twojego nowego i starego nicku, bo nie mogą się przyzwyczaić do zmiany) i Poli. Dziewczyny, jesteście wielkie i to ogromny zaszczyt móc w czuć, że mam z Wami coś wspólnego.

Dziękuję rodzinie. Mamie - za skrupulatne betowanie moich tekstów i stosowanie się do moich próśb - żadnych obciachowych komentarzy i lajków na fanpejdżu <3 
Tacie i Siostrze - za przypominanie, że życie nie toczy się tylko w Internecie i moje ulubione "nooo przeeestań maniaaaczyyyć". 
Bratu - za sprawdzanie merytoryczne tekstów fandomowych (tylko Ty naprawdę mnie rozumiesz, Młody :'))

Dziękuję E., która de facto była pierwszą czytelniczką i najpierwszy komentarz też, o ile pamiętam, należy do niej. Dzięki za ten wspaniały entuzjazm ("Wywieśmy plakaty w szkole! Niech wszyscy się dowiedzą!") i udostępnianie mych wypocin na fejsbuku. Reaktywuj kiedyś „Herbatę”, bo ja chcę dalszy ciąg człowieka-ryby!

Dziękuję najwspanialszej Grupie Uderzeniowej na świecie (tak Strucelki, to o Was mowa). Dzięki za komentarze (nadal kombinuję jak by tu je wydrukować, żeby ładnie wyglądały), za niezmordowane lajkanie postów na fanpejdżu, nieustanne dostarczanie inspiracji, niesłabnącą wiarę w Błażeja, Targi książki, gify i arty ze starłorsów, wattpada i pokazanie mi Tolkiena. I masę innych rzeczy.

Dziękuję Blokotkowi za udostępnianie darmowych szablonów, dzięki czemu „Zeszyt” wygląda bardzo ładnie (poza tymi momentami, w których eksperymentuję w sprawie własnego designu. Muszę się jeszcze niestety w tej kwestii sporo nauczyć).

Dziękuję wszystkim, którzy nabili mi te sto pięćdziesiąt komentarzy. Stałym komentującym (jeśli napisałeś coś pod trzema postami, to się liczysz) i tym okazyjnym. Naprawdę, wszystkim, bo gdyby nie Wy, ten blog nie przetrwałby mimo jakichkolwiek cichych głosików w mojej głowie.
No i oczywiście obserwatorom – lubię wiedzieć, że jesteście, nawet jeśli siedzicie cicho J

Na koniec może jeszcze dwa słowa o planach na rok następny. Ostatnio mam coraz więcej pomysłów i koncepcji, ale jednocześnie odczuwam coraz mniejszą potrzebę dzielenia się nimi z szerszą publicznością.  Dlatego proszę, nie oczekujcie w tym roku od „Zeszytu” wiele. Na pewno w najbliższym czasie pojawi się obiecany post o Tolkienie, oprócz tego zamierzam ogarnąć nieco wygląd fanpejdża (zamierzam od paru miesięcy, może przez rok mi się uda). Pracuję też nad pewnym projektem o roboczej nazwie „Błażej”. Gdy już uda mi się skończyć, będziecie jednymi z pierwszych osób, które się o tym dowiedzą.
Więcej obiecać nie mogę - nie chcę pisać na siłę, żeby tylko pojawił się post. Jeśli będę miała coś sensownego do przekazania - na pewno to zrobię. Na razie jednak traktuję "Zeszyt" jako roczny, zakończony eksperyment. I po raz kolejny dziękuję wszystkim, dzięki którym ten eksperyment jest zakończony sukcesem.
Czytaj dalej...

Rzeczy, których nie napisałam w 2016 roku

Nie podsumuję dzisiaj postanowień czytelniczych z zeszłego roku. Nie odczuwam również potrzeby podzielenia się takowymi na rok nadchodzący (to nie tak, że ich po prostu nie ma, skąd).
Nie zamierzam opisywać swoich postanowień noworocznych, bo nie przypuszczam żeby moje plany związane z niegarbieniem się miały kogokolwiek zainteresować.

Dzisiaj swoje pięć minut będą miały tematy, które chciałam w ostatnim roku poruszyć, ale z różnych przyczyn  mi się to nie udało. Właściwie można potraktować to jako podsumowanie, czy coś.


Dlaczego Tolkien jest absolutnym geniuszem
Wbrew pozorom nie jest tak, że nie opublikowałam tego postu, bo jedyny tytuł jaki przychodził mi do głowy to ten tu powyżej, który, sami przyznajcie, specjalnie chwytliwy nie jest.

Trochę wstyd się przyznać, ale „Władcę Pierścieni” udało mi się skończyć raptem dwa miesiące temu. Potem, lecąc rozpędem, machnęłam sobie jeszcze „Hobbita” i „Silmarilion” (teraz czaję się na „Niedokończone opowieści”). I od listopada zbieram się, żeby napisać o tych książkach coś sensownego, ale po prostu nie potrafię wywalić z siebie wszystkich kłębiących się we mnie emocji. Serio, chyba we wszystkich zeszytach z jakich aktualnie korzystam (czyli Super Hiper Tajnym Zeszycie, Tajnym Zeszycie i Prawie Nietajnym Zeszycie) jest zaczęty przynajmniej jeden wywód na ten temat. Wszystkie urwane po paru zdaniach.

Świat „Władcy Pierścieni” wciągnął mnie i chyba nie zamierza puszczać – najlepszym dowodem jest to, że obejrzałam filmy (a obejrzenie jakiegokolwiek filmu, nie mówiąc już o ekranizacji zdarza mi się raz na ruski rok). Oprócz tego niemal za każdym razem kiedy ktoś powie mi „dzień dobry” zwijam się ze śmiechu (oczywiście wewnętrznie, na zewnątrz wydostaje się jedynie dziwny grymas i stłumiony chichot), no i oczywiście zapchałam folder w telefonie wszelkimi możliwymi związanymi z LOTRem memami.
Swoją drogą, zabawna historia, bo książki Tolkiena przeczytałam właśnie dzięki memom – chciałam w końcu zrozumieć z czego brechtają się moi znajomi (przynajmniej ta bardziej znerdziała część moich znajomych).

 Jakby całego geniuszu „Władcy” było mało, jest jeszcze „Silmarillion”. Chociaż przy czytaniu tego tomiszcza miałam lekki zawrót głowy związany z nadmiarem nazw własnych (w pewnym momencie stwierdziłam, że nie ogarniam co czytam, więc cofnęłam się o sto stron, pozaznaczałam karteczkami samoprzylepnymi miejsca w których było wytłumaczone kto jest czyim synem i czytałam od tamtego miejsca), niesamowicie podziwiam człowieka, który był w stanie stworzyć tak złożone, skomplikowane uniwersum z własną kulturą, legendami i wierzeniami. Zwłaszcza, że legendy o powstaniu świata stworzone przez jednego faceta przemawiają do mnie dużo bardziej niż chociażby mitologia grecka, którą tworzyły całe pokolenia.

PS. Jeśli chcecie przeczytać o "Władcy pierścieni" coś, co ma więcej sensu, to bardzo zapraszam tu.

Gwiezdne wojny - Łotr 1
Czyli pseudorecenzja, którą naprawdę chciałam napisać, ale byłam w kinie tuż przed Świętami, więc najpierw miałam masę rzeczy na głowie, a potem wszystko się rozjechało. Tekst  jest w miarę bezspiolerowy.

Pół Internetu twierdzi, że film był przynajmniej ze trzy razy bardziej kozacki niż „Przebudzenie Mocy”. I chyba się z nimi zgodzę. No, może nie trzy, ale dwa i pół raza to na pewno.

Przede wszystkim urzekli mnie oczywiście bohaterowie (jeśli chcielibyście mnie kiedyś czymś urzec, to wystarczy, że stworzycie dobrych bohaterów, a fabuła i cała reszta w zasadzie mogą pójść się bujać). Liczni, ale jednocześnie charakterystyczni i rozpoznawalni. Cassian i Jyn to najnowsze OTP, a Chirrut jest moim kolejnym mężem.
Oprócz tego oczywiście przeboskie nawiązania do starej trylogii – kiedy za bardzo zaczęłam podskakiwać na fotelu z radości, brat skwitował to krótkim „ale wiesz, że oni to zrobili żebyś się cieszyła i zapłaciła im kasę?” No cóż, wobec tego cel osiągnęli – ucieszyłam się. Bardzo.

Oprócz tego mega spodobał mi się motyw „gwiazdeczki”. Był dopracowany i uroczy i w ogóle taki totalnie agjubghdehugwhoqju.

Trochę zabrakło mi kultowych napisów początkowych, ale to w zasadzie jedyny minus jaki jestem w stanie teraz wymienić. Jeśli jeszcze nie poszliście na „Łotra” (a, no tak. Tłumaczenie tytuł to ten drugi minus) – koniecznie to nadróbcie. Chyba jeszcze grają. Jestem w stanie zaryzykować stwierdzenie, że nie musicie mieć do tego nawet obejrzanych wszystkich poprzednich części. Znaczy, jasne, tak jest fajniej, ale nie musicie.

Jeśli Moje bredzenie niespecjalnie Was przekonało – moim ostatecznym argumentem są przegenialne arty*:


 4 książki o… morderstwie
Pamiętacie jeszcze tamtą serię? Tamtą która umarła po dwóch postach? Ja też najchętniej bym o niej zapomniała. Zanim całkowicie straciłam do niej zapał, miałam w planach jeszcze jeden post – o kryminałach. Najpierw brakowało mi jednej książki, a potem… w sumie nawet nie wiem co. W każdym razie, ponieważ w tym roku przeczytałam kryminałów całkiem sporo, korzystając z okazji, mogę trzema (tytuły kłamią, wszyscy o tym wiedzą) się Wami podzielić

Przede wszystkim, w ostatnim roku zamierzałam ponadrabiać Agatę Christie. Skończyło się na „Dwunastu pracach Herkulesa”, które szczerze mówiąc  nieco mnie rozczarowały, bo udało mi się zgadnąć aż trzy rozwiązania zagadek, co - biorąc pod uwagę, że w rozwiązywaniu zagadek jestem beznadziejna - dosyć słabo świadczy o ich poziomie.
Bardzo mi brakowało tego dziwnego, wspaniałego uczucia na końcu mózgu pod tytułem „czekaj… ale że… że co?” Zwłaszcza, że Christie przyzwyczaiła mnie już swoimi książkami do naprawdę wysokiego poziomu niedowierzania.
Ale tak poza tym, to „Prace” są całkiem przyjemne. No i bardzo podoba mi się pomysł nawiązania do mitologii (jeśli nie uda Wam się kupić mnie dobrymi bohaterami, zawsze możecie spróbować nawiązać do „Władcy Pierścieni” czegoś fajnego).

Kolejna pozycja z listy to „Imię róży”. Na początku trochę mnie przeraził przyciężki styl Umberto Eco, ale potem książka wciągnęła mnie tak bardzo, że z zapartym tchem czytałam nawet dwustronicowe opisy płaskorzeźb. Nie przypuszczałam, że pełen zagadek świat trzynastowiecznego klasztoru tak bardzo mnie wciągnie.
Szczerze mówiąc, akurat rozwiązanie zagadki nie powaliło mnie specjalnie, ale książkę warto przeczytać ze względu na niepowtarzalny klimat (oraz jadących po sobie zakonników).

No i  na koniec -„Gniew”.
W zasadzie przeczytałam w tym roku (i w ogóle w życiu) dwie książki Zygmunta Miłoszewskiego – „Ziarna prawdy” i „Gniew” właśnie, ale ta druga jest mi dużo bliższa ze względu na miejsce akcji.

Zdradzę Wam w sekrecie, że chodzę do szkoły w Olsztynie. I, jeśli będziecie się zastanawiać czy naprawdę mamy takie problemy z sygnalizacją świetlną jak opisano w książce – odpowiedź jest twierdząca. Nie spotkałam się wprawdzie nigdy z żadnymi lokalnymi patriotami zachwalającymi nasze jedenaście jezior w granicach miasta, a w miejscu „czarnej - zielonej dziury” jest teraz całkiem ładny park, ale oprócz tego klimat Olsztyna jest oddany naprawdę dobrze.

Książka porusza przede wszystkim temat przemocy domowej. Mamy też oczywiście morderstwo. Ale zagadka jest trochę inna niż we wszystkich kryminałach. Cytując opis z tyłu okładki – "Gniew" to powieść kryminalna, w której autor zmienia reguły gry z czytelnikiem i sprawia, że zamiast zastanawiać się, kto zabił, próbujemy zgadnąć, kto i dlaczego zostanie zabity.

Rzadko kiedy zarywam nockę dla książki. Ale od tej dosłownie nie mogłam się oderwać. A to już coś znaczy. 
Polecam... może nie każdemu. Książka bywa brutalna i lepiej nie czytajcie jej młodszemu rodzeństwu (dzieciom?).

edit: zgodnie z sugestią czytelników (znaczy, ściślej, jednego czytelnika)
Z tegorocznych odkryć kryminalnych, polecam wszystkim bardzo "Śledztwo na trzy piętra"
Tak, dobrze widzicie, to link, a opowiadanie jest opublikowane na wattpadzie. I proszę, nie zrażajcie się, że to wattpad. "Śledztwo" naprawdę jest jedną z perełek tego serwisu.
Humor jak u starej, dobrej Chmielewskiej, liczni, charakterystyczni i zabawni bohaterowie, długie rozdziały, akcja w Polsce (Wrocław), ani jednej Mary Sue. I nieustająca rozkmina "kto zabił?". No bo przecież oni wszyscy są tacy sympatyczni, nie mogli tego zrobić! 
Jednym słowem - Marakuja poleca.

To oczywiście nie wszystkie moje niezrealizowane plany na 2016 rok, ale ten post i tak jest już horrendalnie długi. Macie rzeczy, które chcieliście napisać, ale się Wam nie udało?

PS. Na dniach spodziewajcie się jeszcze jednego tekstu o Tolkienie.
-----------------
*nie jestem teraz w stanie podać dokładnych linków do obrazków, wiem, że pochodzą z Tumblra i Deviantarta           
Czytaj dalej...
Zeszyt w kółka © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka