Targi Książki w Krakowie

Pierwsze spostrzeżenie z Targów nie jest w żadnym stopniu zaskakujące; było strasznie dużo ludzi. Nie wiem czego się właściwie spodziewałam, ale na pewno liczyłam, że będzie się dało w miarę swobodnie poruszać (spoiler: przeliczyłam się).

W sumie i tak miałam farta. Po pierwsze: mieliśmy kupione przez Internet bilety. Po drugie: w środku byli moi znajomi, którzy poinformowali nas, że dzięki temu nie musimy stać w długiej na cały parking kolejce. Gdyby nie to, pewnie autorytatywna pani w kamizelce odblaskowej zapędziłaby nas do ogonka (w sumie to nawet zapędziła, ale szybko się ewakuowaliśmy).


Drugie spostrzeżenie: byłam na targach zdecydowanie za krótko. Udało mi się spotkać z najwspanialszą Grupą pod słońcem (jeśli koło toalet na górze natknęliście się na ludziów zaśmiewających się ze słów takich jak „sokokineza”, ubranych w dziwne koszulki i obwieszonych zwiadowczymi gadżetami – tak, to byliśmy my). Totalnie nie żałuję tego czasu - w końcu nie codziennie spotyka się pierwszy raz w życiu ludzi poznanych przez Internet i w dodatku potrafiących perfekcyjnie unosić jedną brew, ale kiedy już się rozeszliśmy, okazało się, że została mi jeszcze tylko godzina na połażenie.

 Godzina to zdecydowanie za mało, żeby porządnie się ogarnąć i poczuć tę niesamowitą atmosferę miejsca szczelnie wypchanego książkami i ludźmi . W dodatku telefon z targową apką (za którą organizatorzy mają u mnie dużego plusa) i w ogóle wszystkim, postanowił sobie odejść do krainy wiecznych łowów (to nie tak, że zapomniałam go wcześniej naładować, niee). Z tego wszystkiego nie udało mi się spotkać Rilli. No cóż, może za rok…

Co da się zrobić w godzinę? Bardzo chciałabym skłamać i powiedzieć, że całkiem sporo, ale prawda jest taka, że nie koniecznie. Zwłaszcza kiedy ma się utrudnione poruszanie i jęczącego młodszego brata nad uchem. Połaziłam trochę po stoiskach (konsekwentnie omijając wzrokiem ustawiony strategicznie, tuż przy wejściu do sali Wisła pawilon miesięcznika „Egzorcysta”).


Niestety nie udało mi się namierzyć żadnego wydawnictwa anglojęzycznego. Trochę szkoda, bo to był jeden z moich głównych celów. Kupiłam sobie za to ślicznego, nowiutkiego „Magnusa Chase i bogów Asgardu”, do którego dorzucali bardzo fajną zawieszkę na klamkę (zorientowałam się, że to chyba jednak nie jest kolejna zakładka dopiero w domu :’) ).

Zabrnęłam też okolice wydawnictw komiksowych. Moim drugim wielkim celem na Targi było, żeby kupić sobie jakiś komiks. Jakikolwiek… ale najlepiej autorstwa Spella, bo absolutnie uwielbiam jego twórczość. Po chwili wahania pomiędzy „Przygodami Stasia i złej nogi”, a „Ostatnim przystankiem” zdecydowałam się na to drugie, bo Staś jest bądź co bądź dostępny w Internecie (klik) (ale i tak kiedyś go dorwę, zobaczycie!).

No i się w „Ostatnim przystanku” zakochałam. Przyznaję bez bicia, jedyna styczność jaką miałam z komiksami to „Tytus, Romek i A’Tomek’ oraz „Asterixy”, więc zdecydowanie nie jestem znawcą tematu, ale mam wrażenie, że komiks niemy to taki zupełnie inny świat. Trzeba się bardzo skupić, uważnie wpatrywać w każdy kadr, żeby w ogóle zrozumieć o co chodzi… a i tak interpretacja jest bardzo swobodna, bo nie znamy nawet imion bohaterów.

Z innych zdobyczy – mamy sporo autografów, milion zakładek i… tak, zgadliście – więcej książek. Zresztą zobaczcie sami:

Najdroższa siostrzyczka z właściwym sobie skąpstwem nie wydała ani grosza na książki. Za to skwapliwie zbierała wszystkie ulotki, zakładki, etc. 

Mniej więcej kompletny stosik naszych zdobyczy. Brakuje tylko gigantycznego tomiszcza o machinach wojennych, które zafundował sobie brat.

Może kojarzycie Andrzeja Kruszewicza. Dyrektor warszawskiego ZOO i ornitolog. Bardzo polecam jego audycję w radiowej "Trójce", w piątki, trochę przed siódmą rano. No i ma fajne pieczątki z gołębiami.


Szczygieł zapytał mamy, czy ma zadedykować książkę "Pani Katarzynie", czy raczej się spoufalić. 
mój ci on!



Czytaj dalej...

Spełniam nie swoje marzenie - wrażenia z Norwegii

Strasznie się stresowaliśmy tym wyjazdem. Życzliwi znajomi bombardowali nas ze wszystkich stron rewelacjami o gigantycznych komarach (na które nie działają żadne Brosy, Offy i inne specyfiki), średnią temperaturą powietrza latem około piętnastu stopni (jechaliśmy z namiotem) i ulewami. Tydzień przed wyjazdem był wypełniony głównie lataniem po sklepach i kompletowaniem odzieży przeciwdeszczowej i polarów. No i szyciem olbrzymich toreb na rowery.


Norwegia okazała się jednak całkiem przyjemna. Podobno mieliśmy farta, bo takie porządne deszczowe dni były dwa, albo trzy pod koniec wyjazdu. Komarów widzieliśmy bardzo mało i to takich zupełnie zwyczajnych, w dodatku żaden mnie nie pogryzł. Temperatura… cóż, może nie było strasznie upalnie, ale jednego dnia udało nam się wykąpać w fiordzie i czuliśmy się zupełnie jak na wakacjach w Grecji.


No właśnie, fiord. Właściwie nie widzieliśmy w Norwegii żadnych konkretnych atrakcji turystycznych w stylu zabytkowych zamków, albo kamiennych kręgów (była katedra Nidaros, ponoć jedna z najstarszych w kraju, ale widziana tylko od zewnątrz). Tak naprawdę kręciliśmy się po okolicy bez planu ani konkretnego celu. I tak było warto, bo tak naprawdę największą atrakcją turystyczną w Norwegii jest po prostu krajobraz. Nie mogliśmy się napatrzyć na niesamowite fiordy, góry, lasy… i zorzę polarną.


Wspominana katedra Nidaros
Tak, udało nam się zobaczyć najprawdziwszą zorzę polarną! Podobno pojawiają się w lutym i marcu, ale jedna chyba postanowiła zrobić nam przyjemność i spełnić moje ciche marzenie. Bardzo ciche, bo w Norwegii kończą się teraz białe noce. Słońce zachodzi mniej więcej o dwudziestej pierwszej i chyba ani razu nie robi się porządnie ciemno (chyba że koło drugiej, albo trzeciej. Nie wiem, spałam). W takim układzie szansa na zobaczenie czegokolwiek na niebie jest naprawdę znikoma. A jednak się udało! „Nasza” zorza nie umywała się wprawdzie do tych imponujących zielonych świateł na zdjęciach z folderów turystycznych. Przypominała raczej dość cienką, falującą bladą wstęgę przebijającą się zza cienkiej warstwy chmur. Ale była!

Co najlepsze, oglądaliśmy zorzę zupełnie sami (to znaczy pewnie robiło to jeszcze parę tysięcy ludzi w innych miejscach, ale w promieniu przynajmniej kilometra byliśmy tylko my). To kolejna fantastyczna rzecz w Norwegii – można rozbić namiot dosłownie prawie wszędzie. Nawet na terenie prywatnym. Musi tylko stać minimum sto pięćdziesiąt metrów od najbliższego budynku.

Wprawdzie przeważnie rozbijaliśmy się jednak na kempingach (prysznic i dostęp do prądu wygrał z nieskrępowanym obcowaniem z naturą), ale nigdy nie zapomnę noclegu nad totalnym zadupiu, z zorzą polarną nad głowami, nad jeziorem które wyglądało jak żywcem wyjęte z filmu o kanadyjskich traperach.


Kulinarnie niestety poległam. Nie spróbowałam ani jednej lokalnej tradycyjnej potrawy (bo to w większości ryby, których nie jestem w stanie przełknąć). W sumie z tutejszych rzeczy jadłam chyba tylko czekoladę, mleko, jakieś ciasteczka i jogurty. I bardzo pyszne placki drożdżowe. Poza tym żywiliśmy się głównie żarciem liofilizowanym przywiezionym z Polski. Nauczyłam się dzięki temu jednej, bardzo ważnej rzeczy – jeśli zaproponują Wam kiedykolwiek coś, co nazywa się „kurczak z ryżem sosie curry” – odmówcie. Serio.

Dobra, dosyć mojego ględzenia. Łapcie zdjęcia.

montowanie rowerów przed lotniskiem w Trondheim




Byłam pod wrażeniem tutejszych domów – prawie wszystko drewniane (murowane budynki poza miastem były może ze dwa). Przypuszczałam, że te wszystkie czerwone domki z białymi okiennicami, wiecie takie „typowo skandynawskie” to tylko reklama powielana setki razy na ulotkach turystycznych, tak samo jak nowojorskie żółte taksówki. Widzieliście kiedyś taką? Bo ja nie i zupełnie nie ma nic do rzeczy fakt, że w życiu nie byłam w Nowym Jorku. Okazało się, że jest ich mnóstwo i budują niesamowity klimat.





Czytaj dalej...

LBA, czyli kto by się spodziewał...

... bo ja na pewno nie.

Kilka dni temu Rilla z bloga Papierowa Dolina nominowała mnie do LBA, czyli Liebster Blog Award (niezorientowanych odsyłam do akapitu niżej). Przyznam, że kiedy to zobaczyłam, po prostu opadła mi szczena. Bo wiecie… kto normalny nominuje do CZEGOKOLWIEK blożka padniętego od trzech miesięcy?  Rillo, jesteś nienormalna. I bardzo Ci za to dziękuję.



Aleosochodzi z tym LBA? Już wyjaśniam:

Nominacja do Liebster Blog Award jest otrzymywana od innego blogera w ramach uznania za „dobrze wykonaną robotę”. Jest przyznawana dla blogów o mniejszej liczbie obserwatorów, więc daje możliwość ich rozpowszechnienia. Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób (informujesz je o tym) oraz zadajesz im 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, który Cię nominował.

Pytania od Rilli:
1.Gdybyś mogła zupełnie zmienić zakończenie wybranej książki/filmu/serialu, jaką pozycję byś wybrała? 
Nad tym pytaniem nie zastanawiałam się ani sekundy. Serio. Oczywiście zmieniłabym zakończenie „Krwi Olimpu”, a tym samym całej serii „Olimpijscy herosi” Ricka Riordana. Teraz będzie dużo spoilerów.  Przede wszystkim zabiłabym Leona. Tak porządnie, nie że zmartwychwstaje cudownie w następnej części
Teraz pewnie rzucą się na mnie wszystkie jego fanki, ale dziewczyny, uwierzcie, taka zmiana wyszłaby książce tylko na dobre. Ja też lubię Leosia. I dla tego jego śmierć wywołałaby we mnie emocje. Płacz. Niedowierzanie. Zostawiła z potężnym kacem książkowym, a nie uczuciem „aha, okej, to już koniec”.
Oprócz tego pewnie rozszerzyłabym scenę bitwy z Gają i może zabiłabym jeszcze parę osób. #psychopatycznymordercamode Niekoniecznie kogoś z Wielkiej Siódemki, Reynę, czy Nica, ale dosyć istotną postać drugoplanową? Czemu nie? (Dakota, patrzę na ciebie)

2. Jaką herbatę najbardziej lubisz? (rodzaj, dodatki...)
 Nie za bardzo piję herbatę (#teamsoczki). Lubię wszelkiego rodzaju herbatki owocowe (truskawkowe, malinowe). I miętę. Wszystko słodzę łyżeczką cukru. (wydziedziczenie przez niesłodzącą rodzinę za 3…2…)

3. Wolisz, żeby książki wyglądały nieskazitelnie, czy raczej lubisz, gdy widać, że były czytane? 
To zależy co dokładnie oznacza „czytane”, bo zwolenniczką powyrywanych kartek i pomazanych okładek to nie jestem. Obie wersje mają swój urok. Książki „czytane” lubię kiedy są popisane. I nie chodzi mi o podkreślenie cech głównego bohatera w lekturze, tylko różne dopiski. Kiedyś znalazłam w „Bitwie w labiryncie” karteczkę samoprzylepną z napisem „Też kochasz ten moment?” Takie rzeczy zdecydowanie dodają książce charakteru.

4. Twoje ulubione zajęcie? 
Ale że jedno? Mam okropny problem z takimi pytaniami, bo odpowiedzi jest wiele i w dodatku zmieniają się średnio co tydzień. Od paru kilka dni na przykład najchętniej siedzę przed kompem i dłubię w szablonie „Zeszytu” (tym razem będzie epicki, zobaczycie). Oczywiście lubię czytać, pisać, rysować…

5. Czy kolekcjonujesz coś? (oprócz książek)
Nie, ale chciałabym zacząć kolekcjonować pocztówki.

6. W jakie jedno miejsce na świecie (gdzie jeszcze nie byłaś) najbardziej chciałabyś się udać? 
Najlepiej byłoby oczywiście objechać świat dookoła. Ale chyba najbardziej chciałabym znaleźć się gdzieś w Ameryce Południowej, najlepiej w Peru albo Chile. Nie pogardziłabym też Australią.

7. Dowiadujesz się, że za dokładnie tydzień nastąpi koniec świata. Co robisz? 
Lecę do spowiedzi. A potem staram się żyć normalnie i nie myśleć o końcu świata. I obżeram się słodyczami, bo przez tydzień i tak nie utyję.

8. Grozi ci śmiertelne niebezpieczeństwo. Gdybyś miała wybrać jedną fikcyjną postać, by cię broniła, kogo byś wybrała? 
Jako, że ostatnio mam sporą fazę na „Baśniobór” (Limonka, wszystko przez Ciebie!)… Warren, wybieram cię!

9. Jesteś skowronkiem czy sową? (innymi słowy: wolisz uaktywniać się wczesnym rankiem, czy siedzieć do późna w nocy?)
Trudne pytanie… bardzo lubię poranki, ale kiedy tylko mogę, śpię do południa. Zdecydowanie częściej zdarza mi się siedzieć do późna, chociaż wszyscy, z którymi kiedykolwiek byłam na rajdzie/obozie/gdziekolwiek zaczną teraz gorąco protestować, bo najczęściej przy takich okazjach to mnie muli pierwszą. Co poradzić, po prostu uwielbiam spać.

10. Możesz zapomnieć o istnieniu jednej książki/filmu/serialu, łącznie z całą fabułą itd. Co wybierasz?
Serię „Zwiadowcy”! Znowu natknąć się na te dwanaście świetnych części (dwunastą trochę mniej świetną, ale nadal spoko) i przeczytać od początku… eh, marzenia…

11. Jaką pogodę lubisz najbardziej?
Wyrazistą. Jak ma padać to niech leje. Jak ma świecić słońce to niech praży jak na pustyni. Jak ma padać śnieg to niech będą zaspy po kolana. Nie ma nic tak wkurzającego jak niebo zasnute cienkimi chmurami i siąpiąca mżawka.

Naginam zasady i to tylko trzy blogi, ale za to takie, które, według mnie, naprawdę zasłużyły.

Nominuję:


Moje pytania:
1.Trzy książki, które najbardziej polecasz?
2.Najdziwniejsze miejsce w którym kiedykolwiek spałaś?
3.Papierowa książka, czy czytnik e-booków?
4. Co najbardziej lubisz w blogowaniu?
5. Gdybyś mogła w mistrzowskim stopniu opanować dowolną umiejętność, co by to było?
6. Jaki jest Twój ulubiony deser?
7. Najdziwniejsza książka jaką czytałaś?
8. Góry czy morze?
9. Gdybyś mogła w dowolnym momencie zamienić się w jakieś zwierzę, co by to było?
10. Wolisz pisać w zeszycie czy na komputerze?
11. Co było pierwsze, kura czy jajko?
Czytaj dalej...

"Bez kitu", haiku i szkolne autobusy - recenzja "Prawie jak gwiazda rocka"

"Niosę nadzieję. Jestem jej głosicielką. Chyba to właśnie robię - bez opamiętania - i dlatego wciąż krążę wokół wielkiej ognistej kuli na niebie (mowa o słońcu ziom!)."



O czym właściwie jest "Prawie jak gwiazda rocka"? Większość czytelników chyba twierdzi*, że o "sile przyjaźni i optymizmu, który pomaga podnieść się z nawet najtrudniejszych sytuacji". Otóż nie. Nie zgadzam się z tym zupełnie. Wydaje mi się, ze recenzujący albo wcale nie przeczytali książki, albo mocno upraszczają. Amber wcale nie podniosła się z trudnej sytuacji dzięki przyjaciołom, ani optymizmowi. Jeśli już miałabym formułować jakieś złote myśli na ten temat, byłoby to raczej coś w stylu "Co cię nie zabije to cię wzmocni". Następny cios może cię wbić głębiej w ziemię, albo z niej wygrzebać.

Obiecywałam, że kiedy już przeczytam tę książkę, dam znać jak było z wątkiem romantycznym. Teraz mogę już oficjalnie potwierdzić: "PRAWIE JAK GWIAZDA ROCKA" TO PRODUKT PRZEBADANY POD KĄTEM WYSTĘPOWANIA WĄTKÓW ROMANTYCZNYCH I OKREŚLONY JAKO W STU PROCENTACH BEZPIECZNY DLA ZGORZKNIAŁYCH SINGLI CIERPIĄCYCH NA LOVEFOBIĘ.


W książce nie ma raczej szalonych zwrotów akcji, ale czyta się dobrze i lekko. Połknęłam ją w jeden dzień, nie wysilając się szczególnie .

"Piszę kolejne
Haiku i cieszę się
Bieżącą chwilą"

Jeśli chodzi o główną bohaterkę, to pierwsze co rzuciło mi się w oczy (i od razu nastawiło pozytywnie): Amber jest wierząca. Nie chodzi nawet o to, że mamy wspólne poglądy, czy coś, ale po prostu imponuje mi kiedy pisarz nie ma oporów przed poruszeniem kwestii wiary bohatera, bo zazwyczaj ta sprawa jest traktowana jak potrzeby fizjologiczne - dyskretnie zamiatana pod dywan, a czytelnik może się jej tylko domyślać.
Nie spodobało mi się za to coś, co chyba miało podnieść wrażenie autentyczności, ale wywołało u mnie raczej uczucie pod tytułem "Temu autorowi wydaje się, że jest siedemnastolatką? Jeśli tak, to jest w sporym błędzie." Chodzi mianowicie o wtrącane często i namiętnie wyrażenie "bez kitu". Nie podpasowało mi po prostu.

W przeciwieństwie do barwnej i wielowymiarowej Amber, inni bohaterowie wydają mi się nieco... zaniedbani. Niby mamy Federację Fantastycznych Fanatyków Franksa, Chrystusowe Diwy z Korei, szeregowca Jacksona i metodystyczny dom starców, czyli, wydawałoby się, kopalnie ciekawych postaci. A jednak, nie polubiłam nikogo szczególnie (no, może poza ojcem Chee i Joann Sędziwą). Nawet o przyjaciołach Amber nie wiemy zbyt wiele.

Czy "Prawie jak gwiazda rocka" mi się podobała? Zdecydowanie tak. Wciągnęłam się w nią naprawdę mocno. Wyglądało to mniej więcej tak: "Ej, może by pójść na dwór?" - myślę. Dziesięć minut później siedzę na drzewie i szlocham nad książką.
#trustory
---------------------------
*Nie musiałam szukać daleko tych opinii. Zostały mi dosłownie wepchnięte na wstępie, a właściwie zamiast wstępu, na samym początku książki, jeszcze przed dedykacją. Słaby pomysł. Czułam się jakby wydawnictwo wciskał mi książkę ze sztucznym uśmiechem na twarzy i wrzaskiem "Hej, popatrz, kup to! Inni uważają, że jest super! No kup, nie pożałujesz!"
Czytaj dalej...

Co w trawie piszczy?

Lubię czasem zrobić coś zupełnie innego niż zwykle. Na przykład polepić z modeliny...
Zaczęło się od tego, że potrzebowałam pojemnika na kolczyki. Po domu walało mi się wręcz idealne pudełko po jakimś kremie. Postanowiłam je trochę podrasować.
Zaczęło się oblepienia zieloną modeliną (akurat miałam sporo na stanie). Potem, w przypływie inwencji przykleiłam oczy. Dalej już poszło samo:
Czytaj dalej...

Nie czytam na wyścigi

Lubicie wyzwania? Ja bardzo. Regularnie staram się motywować i rzucać sobie coraz to nowe kłody pod nogi. Startuję w konkursach i wymyślam sobie cele których potem nie realizuję.
Ale jest jeden, jedyny rodzaj wyzwań, których wystrzegam się jak ognia. To wszelkiego rodzaju wyzwania "książkowe"- "52 książki" i podobne.


Uważam, że to najgorsza rzecz, jaką osoba, która lubi czytać może sobie zrobić. Dlaczego?
Z jakiego powodu uważam, że robienie zdjęć, rysowanie, lepienie z modeliny, czy pisanie na
konkursy nie jest niczym niefajnym, ale nie cierpię wyzwań czytelniczych?


Przede wszystkim raczej wyzwań nie potrzebuję ;) Czytam dużo i raczej nie muszę się do tego dodatkowo motywować.  Ale powodów jest jeszcze kilka.

Kiedy postanawiam rzucić sobie twórcze wyzwanie, to właśnie, no... TWORZĘ. Robię coś, co nie tylko mnie rozwinie, ale też będzie mogło się realnie przydać mi, albo światu (zazwyczaj... ;)). Kiedy czytam, tylko chłonę coś co zrobili inni.
Podejmując wyzwanie dotyczące czytania, zachowuję się jakbym postanawiała, że przez rok zjem 365, lub więcej ciastek. Można? Można. Pewnie nawet sprawiłoby mi to niezłą przyjemność. Nasuwa się tylko pytanie: po co? Co da mi, albo światu fakt, że zażeram się słodyczami?

Powiecie, że czytanie to zupełnie coś innego. Że książki dają bardzo dużo, że czytając je poznaję świat, poszerzam swoje słownictwo, dowiaduje się nowych rzeczy i tak dalej. Tak. To wszystko prawda. Tyle, że... wyzwania tak naprawdę wcale mi w tym nie pomagają!

Kiedy wiem, że muszę przeczytać ileś tam czegoś tam w jakimś określonym czasie, automatycznie pojawia się presja. Zaczynam się spinać, że nie zdążę, zaniedbuję inne, bardziej produktywne czynności (tak! Może Was to zdziwi, ale są rzeczy bardziej produktywne niż czytanie!), żeby tylko przeczytać jeszcze parę stron.

"Nawet jeśli książka jest głupia i okropnie nudna, to i tak muszę doczytać do końca! Przecież męczę ja już od paru dni, jeśli teraz rzucę i zabiorę się za coś nowego, to na pewno nie uda mi się zrealizować wyzwania!"
W końcu zaczynam czytać bezrefleksyjnie, bez zrozumienia, tak jak to czasem zdarza się przy wyjątkowo nudnej lekturze.

Jeszce gorzej pewnie byłoby z grubszymi tomami. -"To za długie! Nie skończę tego w tydzień! Co z tego, że świat mówi mi, że muszę to przeczytać, bo jest genialne! Nie mieści mi się w harmonogramie wyzwania!". Ups.

Czytanie zawsze było dla mnie odprężeniem, relaksem i tak dalej. Jeśli nie mam nastroju, nie będę tego robić i przez miesiąc i nic strasznego się nie stanie. Jaki sens ma zmuszanie się do przyjemności?

Zastanawialiście się może kiedyś dlaczego, w "Zeszycie", który jest blogiem głównie książkowym, nie ma ani jednej recenzji (zamierzam to powoli zmieniać, ale ciii).

Odpowiedź jest dosyć prosta. Nie chcę oszaleć i zacząć czytać tylko po to żeby napisać recenzję. Mało prawdopodobne? Może i tak.
Ale po prostu nie zamierzam spinać się, szukać nowych, nieznanych książek, które warto zrecenzować (no bo po co pisać o czymś co wszyscy znają?).
Ale dlaczego?! Przecież w życiu trzeba stale próbować nowych rzeczy, rozwijać się i w ogóle!

Hmm, może i tak. Ale wiecie co?
I tak wolę czasem zagrzebać się w łóżku, przeczytać coś setny raz i nie mieć wyrzutów sumienia. Bo mogę. Bo nic mnie nie goni. Taka mała chwila szczęścia. Po prostu.


A na bloga przecież zawszę mogę wrzucić post totalnie od czapy ;)

----------------
Pisząc ten tekst oczywiście nie miałam na celu urażenia kogokolwiek kto bierze udział w "czytelniczych" wyzwaniach. Jeśli mu to pomaga to super, fajnie, że czyta. 
Tu chciałam tylko przedstawić MOJE zdanie na ten temat, które oczywiście nie musi być zgodne z czyimikolwiek poglądami :)

Czytaj dalej...

Mściciel, czy psychofan? 10 typów komentatorów

Jedni zbierają kamienie, inni kolekcjonują lalki Barbie, a nawet podobno istnieją jeszcze tacy, którzy uganiają się za znaczkami.
Natomiast blogerzy najczęściej zajmują się kolekcjonowaniem komentarzy. Wiadomo, komentarz to znak, że ktoś czyta naszego bloga i przejmuje się nim. Nawet jeśli jest negatywny, to jednak ktoś
musiał poświęcić chwilę, usiąść i go napisać.
Ostatnio doszłam do wniosku, że można wyróżnić kilka gatunków komentatorów. Ja doszukałam się dziesięciu, ale z pewnością jest ich więcej. A Wy którym jesteście?
Post oczywiście nie ma na celu obrażania kogokolwiek :) Sama posiadam cechy większości wymienionych typów.



1. Sprinter
Wpada na chwilę, rzuca enigmatyczną uwagę (najczęściej "fajny post", "masz rację", u bardziej wymownych typów "masz absolutną rację") i leci dalej. Życia nie można marnować na rozwlekanie się!
Najczęściej komentuje z anonima. Logowanie zajmuje za dużo czasu.
Zdarzają się też sprinterzy w wersji negatywnej - "naucz się pisać", "jesteś beznadziejna". Bo kto by tracił czas na uzasadnianie własnych opinii.
Ten typ komentatora sprawia spore trudności blogerom, którzy postanawiają odpowiadać na WSZYSTKIE komentarze.
-Fajny blog.
-Dzięki.

2. Cichy adorator
Najczęściej zaczyna od zwrotu "Obserwuję Twojego bloga od dawna, ale dotychczas bałem/bałam się skomentować..." Potem następuje litania pochwał na cześć postów z ostatnich dwóch miesięcy. Cisi adoratorzy również często komentują anonimowo. Jeszcze ktoś wpadnie na ich trop i pozwie o nękanie!
Jednym z moich życiowych-blogowych celów jest doczekanie się cichego adoratora. Serio.

3. Anonimowy mściciel
Jak sama nazwa wskazuje, anonimowy mściciel jest anonimowy (jeśli widzieliście kiedyś takiego z "odkryta twarzą" - koniecznie dajcie znać) i się mści. Na kim, z co? Nie wiadomo. Ale jego komentarze są przesiąknięte taka niechęcią, jakbyś co najmniej zamordował mu chomika. Wytknie ci wszystkie błędy, udowodni, ze jesteś żałosnym idiotą i odejdzie powiewając czarna peleryną.
W innych miejscach internetu znany jako "hejter". Ale "mściciel" brzmi bardziej po polskiemu ;)

4. Kumpel admina
Swój komentarz opatruje wstawkami w stylu "No, ale to już ci mówiłem/pisałem", "Pogadamy o tym jutro!", "Pamiętaj, że wisisz mi żelki! " itd. Można odnieść wrażenia, że bloger i komentator doskonale się znają. Ale skąd? Kto to wie...
Lubię czytać takie komentarze u innych i domyślać się kim jest komentujący dla autora bloga. Nie lubię natomiast u siebie, jeśli brzmią "Jesteś super córciu!" (Przepraszam mamo. Wiem że tego nie robisz. Ale musiałam :D)


5. Obrażalski
Obali twoje argumenty. Kiedy ty odpowiesz na jego komentarz, obali twoje nowe argumenty. Tak samo jak poprzednio, tylko innymi słowami. Jeśli zwrócisz mu uwagę na nielogiczność, zarzuci, ze nie czytasz uważnie. a jeśli usuniesz całą dyskusję, żeby nie zaśmiecała bloga, strzeli focha stwierdzając, że chciał tylko kulturalnie porozmawiać.

6. Artysta
Czyli mój absolutny faworyt. Jego komentarz chce się czytać w kółko. Albo powiesić na ścianie. Pisze długo, sensownie i ciekawie. Taki komentator to skarb. Jeśli jeszcze jest wierny i komentuje każdy post, to już w ogóle można prowadzić bloga tylko dla niego. Mam szczęście, bo w "Zeszycie" jest sporo artystycznych komentarzy. Nie wymienię osób, które je zostawiają, bo pewnie kogoś bym pominęła i byłoby mu przykro, ale wiedzcie moi komentatorzy, że o Was pamiętam!


7. Głupek
Nie doczyta do końca, nie zrozumie sarkazmu, albo wręcz wyciągnie błędne wnioski na podstawie przewrotnego tytułu. Potem będzie walczył z Tobą oskarżając Cię o nieznajomość tematu, albo wręcz zarzucając Twoimi własnymi argumentami i wzbudzając w innych czytelnikach salwy śmiechu. Głupki lecą do sarkazmu jak ćmy do żarówki. Znakomity przykład takiego stadnego zachowania znajdziecie tu.

8. Psychofan
Jego komentarz jest zazwyczaj dosyć chaotyczny i wypełniony po brzegi serduszkami, wykrzyknikami i innymi oznakami bezgranicznej miłości. Brakuje tylko merdającego ogonka. Najważniejszym celem psychofana jest wyrażenie swojej solidarności z autorem i ogromu uwielbienia dla jego twórczości.
Psychofana tez mogłabym mieć :)

9. Lizus
Prawdziwy kameleon. Będzie się zachowywał jak artysta, psychofan, a czasem nawet okaże się cichym adoratorem. Zrobi wszystko żeby przekonać Cię, że Twój blog bardzo mu się podoba, szanuje twoje poglądy, a Ciebie bardzo podziwia.. niestety zrobi to tylko po to żeby na końcu oznajmić "Zapraszam na mojego bloga!", albo zaproponować inna formę współpracy. No cóż...

10. Ryzykant
Jeśli wspomnisz w poście, że nie lubisz jakiegoś sformułowania, bądź pewien, że ryzykant go użyje. A jeśli publikujesz topkę w stylu "10 najbardziej wkurzających zwrotów", to już w ogóle raj. Oczywiście ryzykant doskonale wie, że ma szansę na bana. Ale... nie ma ryzyka - nie ma zabawy!




Czytaj dalej...

Zielony zeszyt. Mentalna podróż w czasie

Każdy zaczynał od czegoś swoją działalność. Jedni już w kołysce dusili węże gołymi rękami, inni w wieku ośmiu lat komponowali utwory muzyczne i dawali koncerty, a jeszcze inni... Dobra starczy, bo jeszcze kogoś wpędzę w kompleksy ;)

Moje początki były równie (jeśli nie bardziej!) wspaniałe i burzliwe. Zastanawiałam się poważnie
nad wydaniem tomiku, poświęconego dziełom z moich najmłodszych twórczych lat, ale w końcu stwierdziłam, że wolę uchylić Wam, czytelnikom rąbka tajemnicy i zupełnie za darmo zdradzić jakie były moje twórcze początki.*

Pierwsze opowiadania, wiersze (tak! pisałam wiersze!) i komiksy notowałam we wspaniałym, zielonym zeszycie.

O, w tym. Wiedziałam, że się kiedyś przyda.
Byłam w tamtych czasach zdania, że nie powinno się opisywać czegoś czego się nie zna, więc skoro nigdy nie miałam dwunastu lat, to nie mogę pisać z perspektywy dwunastolatki, no a pisać o małolatach to jakoś głupio, więc siłą rzeczy wszystkie główne bohaterki były w moim wieku. Z dużą dokładnością można więc stwierdzić, że miałam wtedy dziesięć lat.


Dziesięć, czy nie dziesięć, ale rysowałam już przepięknie i z głębokim przekazem! (powiększajcie zdjęcia i nie zastanawiajcie się czemu blondynka nagle wyłysiała)


Oczywiście, jak przystało na Twórcę, sama ilustrowałam swoje Dzieła. Miałam wtedy jakąś dziwną fazę na ptaki. Najpierw była sowa, nazwana na cześć mojej Mamy (która stwierdziła, że sobie wyprasza i nie chce żeby ptak był jej imiennikiem), potem przyszła kolej na papugi o już neutralnych imionach Papui i Papilia (Albo Papiś i Papisia). Wszystkie ptaki oczywiście mówiły, a bohaterek oczywiście to nie ruszało. No proszę. Nie takie rzeczy już się w życiu widziało, nie? Zwłaszcza jeśli chodzi o papugi ;)

               

Wspominałam już o wierszach, prawda? Oto próbka, z jakże kreatywnym ustawieniem wersów.

i nawet się rymuje!!!
Pisywałam też sprawozdania. To znaczy... napisałam jedno. Każdy by napisał, gdyby dodzwonił się do radia, prawda!? (To była lecąca w radiowej jedynce audycja "Radio dzieciom", obecnie znana jako "Jedynka dzieciom". Jeśli macie młodsze rodzeństwo to serdecznie polecam)

powiększajcie i czytajcie, jest niezła beka
(i macie szansę poznać moje prawdziwe imię, bo nie chciało mi się zamazywać)
Podoba mi się zwłaszcza zwrot "Dobrze gra skubana, ja bym tak nie umiała" 
Ale oczywiście główna zawartością mojego zeszytu były opowiadania. Przedstawię Wam dwa. Jedno ze względu na ilustracje (jeszcze bardziej epickie niż te, które mieliście szansę już zobaczyć) i przekaz z którego jestem dumna do dziś. Drugie trafia tu dlatego, że to była moja najdłuższa praca w całym zeszycie (dziewięć stron to już nie przelewki!), oraz z powodu bekowych cudownych dialogów i jeszcze bardziej bekowego lepszego zakończenia.

Opowiadanie pierwsze, czyli "Co będzie jutro?" polega z grubsza na tym, że Król chce wydać swoją dziesięcioletnią córkę za mąż. Córka postanawia, że poślubi ją ten młodzieniec, który odpowie na pytanie "Co będzie jutro". Do zamku zjeżdża masa zalotników, wszyscy przepowiadają pogodę i inne takie duperele, ale nikomu się nie udaje. W końcu o wyzwaniu dowiaduje się biedny chłopak w wieku królewny, któremu mama zawsze powtarzała, że "Każdy może decydować co będzie robił. Bo ma wolna wolę". Chłopak wbija na zamek, oznajmia, że jutro rano wypije szklankę soku pomarańczowego, zostaje na noc,  rano prosi o sok i wygrywa konkurs. Bohaterowie postanawiają, że pobiorą się kiedy będą już dorośli. Król się zgadza, bo w zasadzie chodziło mu tylko o znalezienie odpowiedniego kandydata na męża dla córki. Po ukończeniu osiemnastki młodzi żenią się, panują długo i szczęśliwie, a żyją jeszcze dłużej. (do dzisiaj mam rozkminę czy abdykowali, czy coś takiego).
Ale, jak już wspomniałam, najlepsze w całej  opowieści są obrazki:

"Męszczyzna" jest podkreślony nie ze względu na błąd,
tylko żeby przypadkiem żadna  kobieta nie wzięła wyzwania do siebie

Art życia

Czas na drugie opowiadanie! Jego główni bohaterowie to wspomniane już papugi i Gabrysia, która usiłuje znaleźć Drzewo Słońca żeby uratować swoją przyjaciółkę. Zresztą, tytuł mówi sam za siebie.


Epickie dialogi czas zacząć! (Proszę nie hejtować dziesięciolatki, zawsze byłam niezła z ortografii, ale miałam spore problemy z "H")

Tu faworytem jest "bencwał który się na mnie wpycha"
i papużka falista mówiąca grubym głosem
Co się dzieje kiedy dziecku piszącemu Dzieło Życia da się kolorowy długopis.
Opowieści jednorożców rządzą! (jednorożec nazywał się Putar)
A to najlepsze zakończenie jakie kiedykolwiek napisałam.
Chyba normalnie będę kończyć tym obrazkiem każdy post.

*zapnijcie pasy i połóżcie się na podłodze, autorka bloga nie ponosi odpowiedzialności z śmierć ze śmiechu
-----------------
Post dedykuję Siu. Bo to był jej pomył.
I Rodzinie. Bo wiernie zachwycała się tymi koszmarkami.
Czytaj dalej...
Zeszyt w kółka © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka